Rodzina chłopska była patriarchalna. Od żony wymagało się bezwzględnego posłuszeństwa wobec męża, który miał prawo bić małżonkę ilekroć uznał to za stosowne. Dzieci całkowicie były podporządkowane woli ojca, toteż częstym zjawiskiem na XIX-wiecznej wsi było wybieranie córce męża nie pytając jej o zdanie. Uprzywilejowana pozycja mężczyzny-głowy rodziny znajdowała swe odbicie w podziale prac na kobiece i męskie. Czynnościom tradycyjnie przynależącym do mężczyzn przypisywano wyższą rangę – należały do nich zasadnicze roboty polowe, od orki po kośbę, kobietom natomiast pozostawiano te zajęcia, które wymagały bezpośredniego kontaktu z ziemią: zbieranie zboża, żęcie sierpem, wykopki, pielenie czy prowadzenie przydomowego ogródka. Opisywanemu podziałowi podlegała także opieka nad żywym inwentarzem: mężczyzna zasadniczo doglądał zwierząt pociągowych, konia czy wołu, kobieta – krów, świń i ptactwa.
Kobieta niosąca wiadraKobieta niosąca wiadra
Kobieta niosąca wodę, 1932 r.
(fot. z zasobów Narodowego Archiwum Cyfrowego)
O ile gospodarz miał decydujący głos w kwes­tiach uprawy czy hodowli, o tyle domeną gospo­dy­ni było ognisko domowe i zajęcia z nim związane: utrzymanie czystości w chacie, opieka nad dziećmi, przygotowywanie posiłków czy sporządzanie i czysz­cze­nie odzieży. Domowe zajęcia kobiece powszechnie uchodziły za mniej wartościowe i lżejsze od tradycyjnie męskich prac gos­po­dar­skich, choć w rzeczywistości były bardziej absorbujące i pochłaniały więcej czasu – Ma­jew­ski podając, że w ciągu roku kobieta pracowała 500 godzin (czyli 15,7%) dłużej niż mężczyzna, cytuje dla lepszego wyobrażenia jednego z mię­dzy­wojennych badaczy: „Ileż ona nachodzi się od jednego naczynia do drugiego, nazgina, podnosi, dźwiga. Cały dzień biega od garnka do studni, od studni do chlewa i stajni, od chlewa w pole do pracy, a wieczorem, gdy inni domownicy znużeni pracą wypoczywają, szyje, ceruje, prasuje przy słabym świetle”. Mimo zmian społecznych, które od czasów I wojny światowej powoli wymuszały równouprawnienie płci, podział zajęć i warunki życia w chłopskiej zagrodzie niewiele zmieniły się od połowy XIX wieku. Praca w wiejskim gospodarstwie zaczynała się więc wcześnie rano, a kończyła późnym wieczorem. Już „[o] go­dzi­nie 3ciej lub wpół do 4tej wstają ludzie po wsi w dzień powszedni (latem), śpiewając godzinki świecą sobie łuczywem, odmawiając pacierz (czeladź lub dzieci) skrobią ziemniaki, gospodynie mielą na żarnach – relacjonował Kolberg zwyczaje ludu z okolic Krakowa. – Gospodarz rznie sieczkę na ladzie i bydłu zadaje pożywienie; baba (żona) siada ze skopcem by krowę wydoić, rozpala ogień na kominie, idzie z naczyniem po wodę, i gotuje strawę. Chłop po urznięciu i zadaniu sieczki bydłu, rąbie drwa. Potem idzie na robotę dla siebie lub dla pana. W tym ostatnim razie idzie na robotę płatną od czasu gdy ustały dla dworu pańszczyzny, zaciągi i darmochy. W polu czas jakiś pracuje naczczo, nim mu w dwojakach przyniosą śniadanie. Zimą zaś młóci najczęściej u siebie w stodole, wieje zboże albo je układa. Jak tylko baba ugotuje jadło, posyła latem córkę lub dziewkę w pole ze śniadaniem dla męża a często i dla synów. Córki a w ich braku dziewka służąca, przynoszą wodę do chaty, naczynie myją, gnój z pod krowy wyrzucają na oborę (tj. znajdujące się przed chatą gnojowisko, przyp. autorka). Po śniadaniu baba (gospodyni) mając czas wolny, groch łuska, pierze drze, przędzie albo-li też sporządza odzienie, szyje nowe, poczem krowę doji. W każdą środę lub czwartek a czasem i w piątek idzie baba z kijanką i ławką do stawu, rzeki albo jakiej bądź wody bieżącej i pierze bieliznę. Później następuje gotowanie obiadu niemniej mełcie na żarnach i dopełnienie różnego porządku domowego, po załatwieniu czego, idzie baba w lecie zbierać trawy dla bydła po polach i miedzach, pokrzyw dla świń, plewi zboże; w zimie zaś już to przędzie, już szyje, już pierze drze. Następnie gotuje kolacyję (wieczerzę), doji krowy, sprząta; zimową zaś porą, na długich wieczorach, przędzie jeszcze aż do nocy. Chłop wróciwszy z pola najczęściej odpoczywa, albo też sporządza to, co się z naczyń lub narzędzi zepsuło. W ogóle idą wczas spać (około 9tej godz.) nie zaprzątając sobie głowy marnościami ani próżną gadaniną.”

„W pożywieniu ludowem – pisał Adam Fischer – główną i najważniejszą rolę odgrywają produkty zbożowe; o mięsie właściwie niema co mówić, bo występuje ono w kuchni ludowej bardzo rzadko. Tłuszcz, nawet nieświeży, uchodzi za przysmak.” Sekundował mu doktor nauk medycznych Alfred Sokołowski: „Pożywienie ludu przytem jest niezmiernie grube, trudno­straw­ne, monotonnie przyrządzane i, aby dostarczyło koniecznej ilości pier­wias­tków odżywczych, musi być spożywane w ogromnej ilości. Kartofli spożywa włościanin przeciętnie około 1½ kilo dziennie. Ubodzy jednakże, dla których kartofle stanowią podstawę pożywienia, spożywają ich nieraz o wiele więcej.” Ludzie na wsi odżywiali się zatem prosto, ubogo i jed­no­staj­nie – powszechna ta prawidłowość obowiązywała nie tylko w XIX w., ale i całym dwudziestoleciu międzywojennym. W jadłospisie przeważały ziem­niaki, kiszona kapusta, bób, rzepa, groch, fasola, kasza jęczmienna i jag­la­na, potrawy przyrządzane z żytniej mąki. Słodkie mleko, śmietana, masło czy ser szły na sprzedaż, toteż ze wszystkich produktów mlecznych zos­ta­wała do spożycia tylko maślanka i serwatka. W biednych domach mleka nie zostawiało się nawet dla małych dzieci, które, osłabione na wskutek u­bo­giej diety opartej głównie na ziemniakach i kapuście, nagminnie cier­piały na deformacje rozwojowe, zapadały na różnorakie choroby, wreszcie masowo umierały.
Przed chatąPrzed chatą
Przed chatą w Lasochowie (fot. ze zbioru Zbigniewa Bąka)
Jajkami, jak podaje Burszta, raczono wyłącznie chorych albo znamienitych gości, np. chodzącego po kolędzie księdza. Gotowany przez kilka godzin rosół z kury długo traktowany był jako le­kar­stwo, nie posiłek: jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym żywe było lu­do­we po­rzekadło, zgodnie z którym „chłop je kurę, gdy jest chory lub gdy ku­ra jest chora”. Jedynie w święta jadano potrawy bardziej pożywne i uroz­mai­cone – wtedy też na chłopskich stołach mogły zagościć jaja, nabiał czy mięso, na co dzień przeznaczone wyłącznie na handel, co dowodzi, jak ko­men­to­wał nieco uszczypliwie Kolberg, „że chłop tutejszy wybrednym nie jest i byle mieć grosz na lada jakiej (lubo obfitej) poprzestaje strawie”. Autor podaje w tym samym miejscu szczegółowy jadłospis ludu z okolic Krakowa, podług którego na śniadanie, które spożywano ok. 7, gotowano żur z kwa­szonej żytniej i owsianej mąki lub żytnie kluski bez omasty, jedynie z do­dat­kiem soli. W ubogich rodzinach zadowalano się plackiem z jęczmiennej mąki. Idący w pole żniwiarze nie jadali pierwszego posiłku w domu, ale już w polu, posilając się żytnimi plackami popijanymi maślanką. Około południa jedzono obiad: kluski na wo­dzie lub mleku, kaszę ze śliwkami, ziemniaki z pietruszką, kapustę z gro­chem czy bobem albo sam bób. „Jedna z wszystkich wy­mie­nio­nych tu potraw stanowi danie pierwsze – precyzował Kolberg – Na drugie danie (po polewce) idą ziemniaki, a gdzie ich nie ma, pęcak.” Wieczerza to znów żur – z ziemniakami lub pęczakiem. W czasie postu, a także w piątki i soboty rezygnowano zupełnie z nabiału i dodatku tłuszczu, a więc wszelkiej omasty. Pijano wodę, wódkę i piwo. Nieco solidniej odżywiali się mieszkańcy Sandomierszczyzny, o których cytowany przez Kolberga Gregorowicz pisze, że prócz chleba, kaszy i kartofli okraszanych słoniną, widywano na ich stołach masło, ser, a nawet kiełbasę. I tu także mięso jadano z rzadka, choć nie mogło się bez niego obyć żadne chłopskie wesele. Oczywiście hodowano świnie i krowy, ale utuczonego wieprzka, prosię, cielę czy krowę, której zdarzyło się złamać nogę, częściej odsprzedawano rzeźnikowi niż przeznaczano na stół. Nawet w bogatych domach mięso, głównie gotowane, jedzono tylko w niektóre niedziele. W przeciętnym, średniorolnym gospodarstwie, jak podaje Czer­wiń­ski, w ciągu roku bito jednego, góra dwa wieprze – pierwszego po zakończeniu robót polowych lub przed Bożym Narodzeniem, drugiego na Wielkanoc. Chleb pieczono z rzadka, bo co tydzień czy dwa tygodnie, a i to jedynie wtedy, gdy zboże obrodziło, „[a]le jak nie było urodzaju, to kobiety mełły żyto w żarnach tylko na barszcz i różne polewki.” – wspominała Stefania Różewicz. W uboższych rodzinach jedzono go bez dodatków, w zamożniejszych smarowano masłem, smalcem lub powidłami. Przetworów robiono jednak mało, a owoce z przydomowych ogródków głównie suszono, wykorzystując potem przy gotowaniu posiłków. Powszechnie natomiast kiszono kapustę i buraki, które wzbogacały monotonną, zimową dietę. Ważną pozycję w jadłospisie zajmowały też grzyby – smażone i gotowane, oraz, oczywiście suszone, z których przyrządzano szereg potraw na wigilijną wieczerzę.

Posiłki spożywano przy ławie, nawet w domach bogatszych chłopów, którzy mogli się pochwalić posiadaniem stołu. Starsi zasiadali na ustawionych wokół niej stołeczkach, młodsi jedli zwykle na stojąco lub klęcząc. Strawę podawano w dużych miskach – na pięcio-sześcioosobową rodzinę starczały dwie takie misy (pierwszą przeznaczano na kartofle, drugą – na kapustę, kaszę czy barszcz), z których wspólnie czerpano drewnianymi łyżkami. „W gospodarstwie kuchennym prawie że nie było naczyń, jakieś dwa, trzy garnki, tak zwane żeleźniaki – pisała w swoich wspomnieniach Stefania Różewicz. – Niektóre gospodynie miały po kilka talerzy, ale talerze stały w szafie od parady”. Podczas posiłku przestrzegano ściśle zasad pierwszeństwa: bezdyskusyjnie uprzywilejowaną pozycję zajmował gospodarz, który miał prawo do najlepszych kęsów i nadawał tempo jedzeniu. Miało być one niespieszne, świadcząc o zamożności rodziny, której głód nie doskwierał. Na samym końcu plasowały się dzieci, które – jeśli miejsca przy ławie było za mało – posłusznie czekały na swoją kolej stojąc za plecami starszych członków rodziny.

Szczególnie trudnym czasem dla wsi był przednówek: kończące się wraz z zimą zapasy oznaczały dla najbiedniejszych chłopów czas głodu, który starano się zaspokoić lub chociaż oszukać jedząc gotowane liście pokrzywy, powoju, ostu czy rzęsy wodnej, albo zupy sporządzone z pospolitego chwastu, komosy białej, szczawiu bądź lebiody. Przez zimę zbierano skrupulatnie i suszono ziemniaczane obierki, aby w czas przednówka dodawać je do mąki służącej do wypieku chleba. Podobnie postępowano z brzozową korą czy mielonymi żołędziami. Dwór oferował ze swej strony rodzaj zapomogi: w zamian za porcję żywności chłop zobowiązywał się do dodatkowej pracy na rzecz folwarku w lecie.

Najbardziej prymitywnym sposobem oświetlenia izby były smolne szczapy, rozpalane na trzonie kuchennym lub mocowane w świecaku tj. osadzonym w klocku patyku, w którego górnej części umieszczona była blaszka ze szparą na szczapę. Na przełomie XIX i XX w. w użyciu powszechne były tzw. pszczylki, zwane w świętokrzyskim gazokami.
PszczylekPszczylek
Pszczylek
Miały one postać kałamarza o wąskiej szyjce, do którego wkładano knot zalewany paliwem (tłuszczem, później naftą). Kałamarz taki wkładano do wgłębienia wyrżniętego w deseczce i nakrywano butelką z odciętym denkiem, tworząc w ten sposób rodzaj prostej lampy. Zamożniejsi gospodarze korzystali ze świec, łojowych bądź woskowych. Lampy naftowe pojawiły się na wsi dopiero na początku XX w. Nieco wcześniej rozpowszechniły się na ziemiach polskich zapałki, początkowo były one jednak zbyt drogie, by stanowić konkurencję dla krzesiwa, a i w dwudziestoleciu międzywojennym zwyczajo­wo dzielono zapałki „na czworo”, by zaoszczędzić na ich zakupie (nie była to aż tak trudna sztuka, bo zapałki były wówczas dużo grubsze niż współcześnie). Rozpalanie ognia przy użyciu krzesiwa, polegające na uderzaniu nim o krzemień, tak by iskry padały na łatwopalne paski wysuszonej huby drzewnej (czyli hubki), kawałek płótna, ostatecznie paź­dzie­rze, które to z kolei, gdy zaczynały się żarzyć, umieszczano w palenisku, okładając słomą i su­chy­mi trzaskami, było czynnością niewdzięczną i pracochłonną, stąd dbano, by ogień w piecu nigdy nie wygasał. W tym celu zapobiegliwa gospodyni wieczorem przykrywała żar popiołem, rano zaś, po rozgarnięciu węgli i dołożeniu chrustu, rozdmuchiwała go w żywy płomień. Jeśli jednak ogień zgasł, trzeba było pożyczyć go od sąsiadów – żarzące się węgle przenieść należało prędko, by nie wystygły, stąd o gościu, który nie zagrzał długo miejsca, mówiło się, że „wpadł jak po ogień”.

Czystość domostw włościańskich, zauważał Moszyński, „mogłaby być o wiele większa”. A przecież codziennie rano omiatano chatę, spryskując przy tym podłogę wodą, aby się nie kurzyło, a następnie posypując ją piaskiem. Tam gdzie podłoga albo ściany były drewniane, co jakiś czas – najczęściej dwa razy do roku, przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą – myto je i szorowano, ściany zaś pokryte pobiałą – bielono ponownie. Każdego dnia starannie zmywano statki, wkładając je do wypełnionego ciepłą lub gorącą wodą szaflika i pucując kawałkiem szmaty, a w razie poważniejszych zabrudzeń – szorując popiołem drzewnym czy piaskiem za pomocą gałgana czy słomianego wiechcia, następnie zaś suszono ustawiając na trzonie kuchennym lub zawieszając na płocie. Mimo wszystkich tych zabiegów powszechnym utrapieniem mieszkańców wsi były rozmaite szkodniki i robactwo: pchły i wszy tępiono iskając się i wyparzając co jakiś czas odzież, mole odstraszano, kładąc do kufrów, w których przechowywano ubrania, bagno lub naftalinę, muchy truto za pomocą muchomorów, na gryzonie zastawiano pułapki i trzymano koty, komary i meszki zaś odpędzano dymem, np. rozpalając ogniska w miejscach wypasu bydła.

Mydła w XIX wieku w wiejskiej chacie nie używano, rozpowszechniać się ono zaczęło dopiero w początkach kolejnego stulecia. „Włościanie z Małopolski i Mazowsza – opisywał Moszyński – zamierzający się myć, czerpią zwykle kwartą wodę z cebra, kubła lub stągwi, nabierają wody pełne usta, stawiają kwartę gdzie bądź w pobliżu i wodą z ust obmywają naprzód ręce a potem twarz, dobierając jej z kwarty ile trzeba; szyja pozostaje przytem nietknięta”. Ponieważ latem buty zakładano z rzadka i tylko przy jakiejś bardziej uroczystej okazji, na co dzień chodzono boso. Zależnie od potrzeby kobiety obmywały sobie nogi pod wieczór lub częściej, bo nawet kilka razy dziennie, „[n]atomiast mężczyźni mniej zresztą narażeni na zbrudzenie stóp, jako nie krzątający się tyle boso po krowich i świńskich chlewach – myją nogi rzadko, lub nie myją ich wcale, pozostawiając tę pracę rosie, kałużom na łąkach czy pastwiskach.” Równie rzadko myli mężczyźni włosy, znów odmiennie niż dziewczyny czy zamężne kobiety, które dbały także o czystość głów swoich latorośli. Zwykle w każdej chałupie znajdował się kościany grzebień, którym czesano w niedzielę włosy, na co dzień zadowalając się ich przyklepaniem. W rezultacie włościanie zwykli cierpieć na świerzb i charakterystyczne dla Polski schorzenie – kołtun (łac. plica polonica), czyli mocno zbite w kulę, przetłuszczone i skłębione włosy, których ludowe wierzenia zabraniały ścinać, w obawie przed groźnymi następstwami zdrowotnymi.

PraniePranie
Część ekspozycji poświęcona sposobom czyszczenia odzieży na przełomie XIX i XX wieku

Kąpano tylko bardzo małe dzieci, trzy-czteroletnie były obmywane już z rzadka, „tylko przed wielkiemi świętami, a w najlepszym razie co miesiąc”. Bywało, że w rzekach kąpała się młodzież, ale nie był to bynajmniej zabieg higieniczny tylko przyjemna zabawa. Starsi, według relacji Moszyńskiego, nie widzieli potrzeby zażywania kąpieli, tłumacząc, że nie sypiają „przecież w chlewie razem z nierogacizną”. Często zdarzało się, zwłaszcza wśród ubogich chłopów, że pracowano i sypiano w tej samej odzieży, którą przed ułożeniem się do snu kobiety i dziewczęta jedynie luzowały w pasie. Podobnie i dzieci zarówno w nocy i jak i w dzień nosiły jedną i tę samą koszulkę. Samą odzież zmieniano rzadko – w najlepszym razie przy niedzieli, a niekiedy raz w miesiącu bądź rzadziej. Pościel tylko z okazji większego święta. Oczywiście o ile w domu używano pościeli: Kolberg podaje, że w Krakowskiem nie używano pierzyn, ani nawet sienników, kładąc się wprost na słomie, a u Burszty znaleźć można informację, że jeszcze w międzywojniu sypiano na barłogu nakrytym płachtą, na którą narzucano jeszcze codzienną odzież, czasem także stare płaszcze i kożuchy. Dla gospodarzy zarezerwowane było na nocny odpoczynek łóżko. Małe dzieci kładziono razem na drugim łóżku lub zapiecku, ewentualnie w nogach rodzicielskiego posłania, starsze sypiały osobno: chłopcy na strychu lub w stodole (oczywiście póki było ciepło), dziewczęta na ławach i szlabanach. W ubogich rodzinach wielodzietnych na jedynym łóżku sypiały nieraz trzy-cztery osoby, a gdy brakowało miejsca kładziono się na rozłożonych na ziemi siennikach lub słomie, przykrywając się kożuchem, grubą derką czy sukmaną.

Wyraźną zmianę w higienie osobistej odnotowano w latach międzywojennych. Wtedy to na wsi rozpowszechniły się blaszane miednice, które umieszczano na wiklinowych, drewnianych, rzadziej metalowych stojakach. W bardziej zamożnych domach wydzielano kąt do mycia, gdzie prócz takiej prostej umywalki znaleźć można było wiadro z wodą, wieszak na ręczniki, a czasem i półeczkę na przybory toaletowe. Nadal jednak w wielu domach myto się pobieżnie raz dziennie, większych ablucji dokonując zwykle w soboty. Na niedziele zmieniano też bieliznę, którą potem noszono przez cały tydzień. W tymże okresie międzywojennym władze próbowały przekonać chłopów do korzystania z ustępów. Powszechną praktyką na wsi było bowiem załatwianie potrzeb fizjologicznych pod gołym niebem – przy takich okazjach, szczególnie nocą, korzystano z przydomowego gnojowiska, czyli znajdującego się na podwórzu dołu, do którego wrzucano gnój i odpadki. Zwyczaj ten, podobnie jak i inne, wyżej opisane, bulwersował XX-wiecznych higienistów. W rezultacie w roku 1928 ukazało się rozporządzenie prezydenta Ignacego Mościckiego, wprowadzające obowiązek stawiania szaletu na każdej zabudowanej działce. Wdrażanie nowych przepisów leżało w gestii ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, gen. dr med. Felicjana Sławoja-Składkowskiego, który wypełniał swój obowiązek z gorliwością godną zaszczytnego miana lekarza medycyny, osobiście wizytując wsie i sprawdzając, czy na każdym podwórku znajduje się wymagany prawem ustęp. Przez swój zapał Sławoj-Składkowski stał się obiektem prasowych drwin i doczekał się wątpliwego uhonorowania swojej działalności: od jego nazwiska wiejskie szalety nazwano sławojkami. Dodać należy, że samo istnienie ustępu nie gwarantowało poprawy warunków higienicznych życia na wsi: wiele z tych posłusznie stawianych, przydomowych konstrukcji znajdowało bowiem inne, niż przewidziane rozporządzeniem zastosowanie – przykładowo chłopi wykorzystywali je do suszenia serów.

Praniem, tak samo jak i wyrobem tkanin, zajmowały się kobiety. Żony prały odzież swoich mężów i dzieci, dziewki – parobków, szczególnie chętnie tych, którym chciały się przypodobać. Najczęściej prano nad brzegiem stawu czy rzeki: delikatniejszą bieliznę prało się w rękach, zaś odzież wykonaną z grubszego materiału płukano i tłuczono za pomocą kijanki. Pranie w wodzie szło często w parze ze stosowaniem pozyskanego z popiołu drzewnego ługu, który miał własności czyszczące, bielące i zmiękczające. Sposoby uzyskiwania ługu i jego wykorzystania były różne: Moszyński podaje przykładowo, że we wschodniej części Mazowsza zalewano popiół gorącą wodą i wrzucano doń rozgrzane kamienie, podnosząc temperaturę mieszaniny do wrzenia.
Pranie w rzecePranie w rzece
Kobiety piorące w rzece, 1937 r. (fot. z zasobów Narodowego Archiwum Cyfrowego)
Od Traczyńskiego dowiadujemy się z kolei, że we święto­krzy­skich wsiach do ługowania wy­ko­rzystywano naczynie zwane warznicą, ma­jące postać beczki z klepek na trzech wy­sokich nóżkach. Pod warznicą sta­wia­no ceb­rzyk, do którego przez otwór w dnie warznicy ściekał ług, prze­siąkłszy uprzednio przez wszy­stkie war­stwy tka­ni­ny. Dopiero tak wy­łu­go­waną bie­liz­nę niesiono do potoku, aby ją po­rządnie przepłukać. W tym miejscu wspom­nieć moż­na o ciekawej właściwości tkanin spo­rzą­dzonych z włókna roślinnego, któ­re po u­pra­niu stawały się sztywne i szorstkie. Aby przy­wrócić im miękkość, należało je zmiąć i wygładzić, do czego powszechnie używano wałkownicy, zwa­nej także maglownicą. Przy­rząd ten składał się z dwóch części: wałka, na który nawijano maglowane płótno, oraz karbowanej deski, po której przetaczano wałek z nawiniętym nań materiałem. Zabiegów takich nie wymagały tkaniny fabryczne, których rozpowszechnienie w XX wieku zmieniło całkowicie sposób prania. Materiały z bawełny prane tradycyjnymi sposobami szybko się niszczyły, stąd kijanki były stopniowo zastępowane tarami, potok – klepkową balią, zaś ług – szarym mydłem. Delikatniejsza odzież, czy to szyta z cieńszego samodziału czy fabrycznej bawełny, wymagała prasowania. Do I wojny światowej gospodynie, które mogły pochwalić się posiadaniem żelazka były nieliczne: częstokroć kobiety z całej wsi schodziły się do tej jedynej sąsiadki, która miała u siebie takowy przedmiot, by wyprasować wymaglowaną już na wałkownicy bieliznę.

Na różnego rodzaju dolegliwości, choroby i bolączki stosowano mniej bądź bardziej skuteczne wywary i okłady z ziół, lub – gdy problem okazywał się poważny – zwracano się do znachora. „Taki znachor – wspomina Stefania Różewicz – zajmował się przeważnie kadzeniem. Zapalał na pokrywce różne zioła, obchodził chorego parę razy dookoła, odmawiając pacierze i kadząc.” Bo też, choć w użyciu była długa lista ziół, rzadko kiedy w leczeniu opierano się wyłącznie na zielarstwie, łącząc je przeważnie z procedurami o charakterze magicznym: mierzeniem chorego, zażegnywaniem, zamawianiem czy wreszcie owym kadzeniem. Wiele ludowych zabiegów medycznych odwoływało się wyłącznie do magii np. krwawiące dziąsła u małych dzieci nacierano wilgotnym czerwonym suknem, a rumień na twarzy zwalczano smarując zmianę skórną świeżą krwią z uciętego kociego ogona. Miejscowi guślarze, nie znając w zdecydowanej większości przypadków przyczyny wystąpienia choroby (której upatrywano zwykle w oddziaływaniu sił demonicznych, zjawiskach kosmicznych jak zaćmienie słońca czy pojawienie się komety, przyrodniczych w rodzaju „złego powietrza”, wreszcie czarach np. rzuconym uroku), nie potrafili postawić właściwej diagnozy, a tym samym zalecić odpowiedniej terapii. W konsekwencji jeszcze w międzywojniu niemal każdego roku szerzyły się po wsiach groźne dla życia epidemie duru brzusznego, gruźlicy (podówczas nieuleczalnej, z którą ludowa medycyna walczyła zalecając spożywanie psiego sadła), błonicy, płonicy i czerwonki, a średnia długość życia na wsi nie przekraczała 40 lat. Mimo to chłopi darzyli swych domorosłych medyków wielkim zaufaniem i, jak podaje Burszta, „każda niemal wieś miała takiego mądrego, co to nie tylko dał radę każdej chorobie, ale nawet potrafił złożyć połamane kości”. Wielu spośród takich znachorów zajmowało się także leczeniem zwierząt domowych, a niektórzy zyskiwali sobie taką sławę, że ściągali do nich ludzie z odległych nieraz stron. Pokładanie wiary w zabobonach, gusłach i umiejętnościach znachora, tak rozpowszechnione na polskiej wsi, było wypadkową ciągle żywego tradycyjnego światopoglądu, w świetle którego ludowe metody leczenia uchodziły za uzasadnione i skuteczne (i często – na zasadzie placebo – takimi bywały), braku elementarnego wykształcenia oraz utrudnień w dostępie do profesjonalnej opieki medycznej. Lęk przed lekarzem i szpitalem był tak wielki, że konieczność hospitalizacji była dla włościanina równoznaczna z wyrokiem śmierci, stąd ci nieliczni medycy, którym przyszło praktykować na prowincji, zmagali się nie tylko z chorobami dziesiątkującymi wiejską biedotę, ale i z wciąż żywymi przesądami i obawami, które znacznie utrudniały im i tak niełatwe przecież zadanie. W dobie szalejącej cholery azjatyckiej, z której epidemią zmagał się późniejszy właściciel Zakrzowa, dr Florian Krassowski, Tygodnik Lekarski tak opisywał ówczesne realia pracy prowincjonalnego lekarza: „Mając na uwadze, że ludność wiejska ratuje się bardzo trudno, w lekarstwa i lekarza nie wierzy, owszem twierdzi, że lekarstwami chcą ludzi dotruwać, aby się choroba nie szerzyła; we względzie dietetycznym najmniejszej ostrożności, do szpitali w żaden sposób udawać się nie chce, w pijaństwie szuka otuchy w strasznej tej chorobie i ulega raczej zabobonom aniżeli rozsądnym i zbawiennym radom: wtedy stworzymy sobie po części chociaż wyobrażenie, co to jest być lekarzem prowincyonalnym zwyczajnie, a głównie w czasach takich epidemij.”

Bibliografia:

Burszta, J. (1972) Kultura wsi od końca XVIII do początków XX w. W: S. Inglot (red.) Historia chłopów polskich. Tom II. Okres zaborów. Toruń: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, ss. 628-671

Burszta, J. (1980) Kultura wsi okresu międzywojennego. W: S. Inglot (red.) Historia chłopów polskich. Tom III. Okres II Rzeczpospolitej i okupacji hitlerowskiej. Toruń: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, ss. 441-497

Czerwiński, T. (2009) Wyposażenie domu wiejskiego w Polsce. Warszawa: Sport i Turystyka – MUZA SA

Fischer, A. (1926) Lud polski. Podręcznik etnografji Polski. Lwów, Warszawa, Kraków: Zakład Narodowy im. Ossolińskich

Kałwa, D. (2005) Polska doby rozbiorów i międzywojenna. W: A. Chwalba (red.) Obyczaje w Polsce. Od średniowiecza do czasów współczesnych. Warszawa: PWN, ss. 221-336

Kolberg, O. (1865) Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce. Serya I. Sandomierskie. Kraków: Uniwersytet Jagielloński

Kolberg, O. (1871) Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce. Serya V. Krakowskie. Część I. Kraków: Uniwersytet Jagielloński

Kolberg, O. (1874) Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce. Serya VII. Krakowskie. Część III. Kraków: Uniwersytet Jagielloński

Łozińska, M. (2010) W ziemiańskim dworze. Codzienność, obyczaj, święta, zabawy. Warszawa: PWN

Majewski, J. (1980) Rozwój gospodarki chłopskiej w okresie międzywojennym. W: S. Inglot (red.) Historia chłopów polskich. Tom III. Okres II Rzeczpospolitej i okupacji hitlerowskiej. Toruń: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, ss. 25-120

Moszyński, K. (1929) Kultura ludowa Słowian. Część I: Kultura materialna. Z 21 mapkami oraz rycinami 1138 przedmiotów. Kraków: Polska Akademia Umiejętności

Różewicz, S. (1999) Wieś mojego dzieciństwa. W: T. Różewicz, Matka odchodzi. Wrocław: Wyd. Dolnośląskie, ss.13-34

Sokołowski, A. (1918) Choroby proletarjatu. Wykłady z dziedziny medycyny społecznej, wypowiedziane na wolnej wszechnicy polskiej w roku akademickim 1917/18. Warszawa – Lublin – Łódź – Kraków: G. Gebethner i Spółka

Traczyński, E. (1986) Wyposażenie budynków mieszkalnych i gospodarczych w regionie świętokrzy-skim w 2 połowie XIX i w XX wieku. Kielce: Muzeum Wsi Kieleckiej w Kielcach

Traczyński, E. (2001) Wieś świętokrzyska w XIX i XX wieku. Kielce: Regionalny Ośrodek Studiów i Ochrony Środowiska Kulturowego w Kielcach

Tygodnik Lekarski z 26 września 1867 r. – numer dostępny na stronie biblioteki Uniwerystetu Warszawskiego

Projekt, wykonanie, teksty i zdjęcia (jeśli nie zaznaczono inaczej) © Anna Stypuła
Wszystkie prawa zastrzeżone
adres: Lasochów 39 | kontakt mailowy: