Dwory ziemiańskie ogrzewane były kominkami oraz piecami, przy czym kominki były zdecydowanie mniej wydajne, zużywając duże ilości drzewa i dając ciepło tylko w swym najbliższym sąsiedztwie, przez co stawały się niebezpieczne dla użytkowników: zziębnięty domownik, pragnąc się ogrzać, częstokroć stawał tyłem do ognia, co groziło zapaleniem się odzienia, a tym samym poważnymi poparzeniami, a nawet śmiercią. W taki właśnie sposób zginął na obczyźnie król Stanisław Leszczyński. Z tych powodów – a także faktu, że przy braku „cugu” kominek napełniał cały pokój kłębami czarnego dymu – kominki chętnie zastępowane były przez piece, które popularne stały się od połowy XIX wieku. Były to nieraz prawdziwe, bogato zdobione cacka, o wyrafinowanych kształtach, mogły zatem nie tylko pełnić funkcję użytkową, ale także stanowić prawdziwą ozdobę pokoju. Piec umieszczano zazwyczaj w ścianie dzielącej dwa pomieszczenia, aby mógł jednocześnie ogrzewać dwa pokoje. Mimo tych udogodnień w dworze zimą było chłodno: za zadawalającą temperaturę uchodziło 10 stopni Réaumura, czyli ok. 12,5 stopni Celsjusza. Nakwaska jako właściwą temperaturę podaje 12 stopni Réaumura dla sypialni i 14 stopni Réaumura dla pokoju dziecinnego (odpowiednio 15 i 17,5 st. Celsjusza). Niemożność porządnego ogrzania całego budynku sprawiała, że zimą opalano nieliczne tylko pokoje, w których gromadzili się domownicy, zaś w mroźne dni służba wygrzewała pościel szkandelami – metalowymi naczyniami z przykrywką, na długiej rączce, do których wsypywano rozżarzone węgle – lub termoforami, glinianymi i miedzianymi, wypełnionymi gorącą wodą.
Przed zimnem zabezpieczać też miały podwójne drzwi i okna, których jedne skrzydła otwierały się na zewnątrz, drugie zaś – do środka. Między futrynami okien tworzyła się w ten sposób pusta przestrzeń z izolacyjną warstwą powietrza, dodatkowo ocieplona słomą czy mchem, którą wykorzystywano jako podręczną lodówkę. Skrzydła zewnętrzne zdejmowano wraz z nadejściem cieplejszych dni, jednak same okna otwierano rzadko, obawiając się groźnych dla zdrowia przeciągów. Jakość powietrza w dusznych, niewietrzonych pokojach próbowano w XIX wieku poprawić za pomocą różnych pachnideł: podłogi wysypywano tatarakiem, w rogach pomieszczeń ustawiano świeżo ścięte świerczki, palono kadzidełka i trociczki, wreszcie rozstawiano naczynia z dziurkowaną pokrywą, zwane potpourri, do których sypano, jak podaje Elżbieta Kowecka, zmieszane z solą i szczyptą piżma rośliny: lawendę, tymianek czy kwiat pomarańczowy (odmianą opisywanego przez Kowecką wynalazku jest pokazany na fotografii obok XIX-wieczny „dezodorant”: jego środek wypełniano aromatyczną mieszaniną, której zapach ulatniał się przez otwory znajdujące się na czubku pojemnika). Na lato zdejmowano także dywany, których zasadniczą funkcją – prócz estetycznej – było zabezpieczenie wyziębionych nóg domowników przed kontaktem z zimną podłogą. Nie prano ich, rzecz jasna, a jedynie posypywano przed zamiataniem herbacianymi fusami dla zachowania miękkości tkaniny, przed zwinięciem zaś solidnie trzepano i skrapiano terpentyną.
Innym problemem, który nastręczały długie, ciemne, zimowe wieczory było doświetlenie pomieszczeń. Na początku XIX wieku świece wyrabiano jeszcze własnym sumptem: najtańsze, ale jednocześnie najmniej przyjemne w użytkowaniu z uwagi na nieprzyjemny zapach, były łojówki robione ze zwierzęcego łoju. Droższe, stosowane głównie w bardziej zamożnych siedzibach, były świece woskowe, jednak i te miały swe wady, paląc się nierównomiernie i wymagając od czasu do czasu przycinania za pomocą specjalnych nożyc do objaśniania świec. Świece stearynowe pojawiły się w powszechnym użyciu w Polsce dopiero w latach 40. XIX wieku, choć wymyślono je już na początku stulecia we Francji. Ich blask zdawał się współczesnym tak jasny, że obawiano się o zdrowie oczu, stąd powstał pomysł przysłaniania ich płomienia za pomocą niewielkiego abażurku zwanego umbrelką lub usytuowanego z boku ekraniku. Zapas świec, który przygotowywano na początku zimy, uszczuplano bardzo powoli, wieczorami zadowalając się często światłem dawanym przez płonący kominek, wokół którego gromadziła się rodzina. Wyjątek robiono tylko dla szczególnych okazji jakimi były bale – wtedy dwór musiał być jasno oświetlony! Prócz świec stosowano także lampy – najpierw olejne, później – od połowy XIX wieku – także naftowe. Te drugie szybko zyskały popularność i piękną formę o bogato zdobionej metalowej, fajansowej czy porcelanowej podstawie. Wyposażone też były, podobnie jak swe poprzedniczki – lampy argandzkie lub astralne – w zębate kółko służące do regulacji wysokości knota, którego drugi koniec zanurzony był w wypełnionym naftą zbiorniku. Od czasu rozpowszechnienia się tej nowinki ziemiańskie rodziny jęły gromadzić się wieczorem nie przy kominku lecz pod wiszącą u sufitu lampą. Dające dużo jasnego światła lampy naftowe nie były jednak pozbawione wad: przy zbyt krótkim knocie lampa mogła zgasnąć, natomiast na knocie zanadto wysuniętym gromadziły się pary nafty nie mogącej całkiem się spalić na wskutek niedostatecznego dostępu powietrza, przez co lampa „filowała” czyli zaczynała kopcić. Jeśli proces ten trwał wystarczająco długo, ściany pokoju pokrywały się smolistą, trudną do usunięcia sadzą, toteż ten rodzaj oświetlenia wymagał ciągłego dozoru.Elektryczność, podobnie jak kanalizacja, dotarła na wieś późno, tak że w wielu ziemiańskich siedzibach jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym nie sposób było uświadczyć tych udogodnień. Jak pisze Mieczysław Markowski użytkowanie wodociągu było możliwe zasadniczo jedynie tam, gdzie już doprowadzony został prąd. W nielicznych tylko wypadkach udawało się wykorzystać w tym celu spadek wody, który służył jednocześnie do napędzania młyna czy tartaku oraz oświetlenia dworu, ewentualnie siłę wiatru, bardziej zawodną, bo zależną od warunków pogodowych. W takiej sytuacji większość ziemiańskich siedzib musiała zadowolić się czerpaniem wody z oddalonej o kilka, kilkanaście metrów studni, którą przynoszono do domu w wiadrach i trzymano w kuchni w dużej beczce.
Brak łazienki w dzisiejszej postaci był, rzecz oczywista, uciążliwy, „nic bowiem łatwiejszego, – pisze Nakwaska – jak zaziębić się i ciężkiej nabawić choroby, będąc na codzienną, często w nocy, a przy słabości na częstszą jeszcze, wystawionym niewygodę. (...) Dla zdrowia więc i samej dobrze zrozumianej czystości, radzę mieć w domu mieszkalnym wychodek najmniej jeden (...). Winien on bydź w miejscu ubocznym, aby wygoda z przystojnością były połączone, dla tego najlepiej mieć dwa osobne, jeden dla mężczyzn, drugi dla kobiet. (...); z biedy radzę ci stolce postawić, gdzie w ustronnem miejscu w przystawce jakiej, ale nie w głównej sieni jak to czasem u nas się zdarza.” Takie miejsce ustronne w XIX-wiecznym dworze miało zazwyczaj postać fotela z dziurą w środku, w którą wstawiano większe naczynie gliniane lub wiadro. Jeden taki fotel ustawiano w izdebce w pobliżu sypialni państwa domu, drugi zaś w komórce pod schodami z przeznaczeniem dla pozostałych domowników. Ustępy dla służby, które ukrywano z kolei na podwórzu, za radą Nakwaski „urządzone i utrzymywane być winny także tak, aby przystojności i oka nie raziły. Mogą i zdobić podworze w pięknym kształcie wybudowane, np. jak pompa, wieżyczka i t.p.” Tak więc jeszcze pod koniec XIX wieku łazienka we dworze, zwłaszcza gościnna, uchodziła za osobliwość, kąpiel zaś, braną z rzadka i zawsze w asyście kamerdynera (w przypadku pana domu) lub garderobianej (gdy kąpała się pani), uznawano za osłabiającą organizm do tego stopnia, że wymoczywszy się w balii czy miedzianej wannie, należało wypocząć pod przykryciem na wygodnej sofce, aby uchronić się od przeziębienia.
W konsekwencji ówczesnych uciążliwości życia i zabobonnych nieraz przekonań zabiegi higieniczne w ziemiańskim dworze ograniczały się do niezbędnego minimum, zaś miejscem ich uskuteczniania stawała się sypialnia. Ważnym jej elementem była kobieca toaleta, zwana także gotowalnią. W zależności od zamożności dworu mebel ten mógł mieć formę wytwornego mahoniowego stołu o marmurowym blacie i uchylnym lustrze osadzonym na brązowych podpórkach lub być prostym sosnowym stolikiem, za to suto przybranym muślinowymi draperiami. Prócz lustra na gotowalni ustawiano przybory toaletowe: miedniczkę, pudełeczka do szpilek, różu czy pudru, szczotki do włosów czy flaszeczki perfum. Obok damskiej toalety funkcjonowała także mniejsza toaletka, wyposażona w uchylne lustro oraz szufladkę na brzytwy i drobne przybory, którą mężczyzna stawiał na stole, gdy chciał się ogolić. W latach 20. XIX wieku paradne łoża opuszczają sypialnię zastępowane przez prostsze łóżka w stylu biedermeier, którym towarzyszą często dwa niewielkie stoliczki lub szafki nocne, niejednokrotnie o marmurowym blacie, na którym stawiano lichtarz, w zamykanej zaś szafeczce umieszczano nocnik. Innym elementem wyposażenia sypialni, który pojawia się w Polsce późno, bo dopiero w połowie XIX wieku, była umywalnia, zwana też myjnikiem, czyli niska szafka z marmurowym blatem z trzech stron obwiedzionym balustradą odgradzana od reszty pokoju parawanem. Stawiano na niej miednicę z dzbanem i mydelniczkami, w środku zaś trzymano wiadro na brudną wodę.
Wiosenne porządki rozpoczynano od zdjęcia zewnętrznych skrzydeł okien oraz bielenia pomieszczeń – corocznie, obowiązkowo, kuchni. Drzwi i okiennice malowano pokostem, podłogi zaś pociągano specjalnie sporządzoną farbą lub woskowano. Nakwaska czyni tu jednak zastrzeżenie: „(...) prócz bawialni, nie radzę ci bardzo farbowania i samego woskowania posadzek, a to z kilku względów: naprzód praca ta jest nader męczącą dla służących, szczególniej u nas, gdzie nie używają ręcznych szczotek (...), ale zwykle nogami froterują; (...) dalej ta posadzka ślizga bywa przyczyną wielu przypadków bardzo smutnych, szczególniej tam, gdzie są małe dzieci lub podeszłego wieku osoby.” Tak jak i dziś nadejście wiosny witano praniem bielizny stołowej, firanek i zasłon, wreszcie czyszczeniem szkła, porcelany i sreber, czym kilka razy do roku trudnił się chłopiec kredensowy.
Wielkie pranie urządzano z rzadka – wedle rad Julii Selingerowej co cztery tygodnie, ale w bogatych dworach, gdzie tak stołowej jak i osobistej bielizny było w nadmiarze, można było ograniczyć się do kilku razy w roku. Służył do tego usytuowany nad wodą niewielki budyneczek – pralnia. Pralnia mieściła wielkie palenisko i kotły do grzania wody, którą – co oczywiste – przynoszono w wiadrach, a nadto – jak wylicza skrupulatnie Nakwaska – znajdować się w niej miały: „balia obok zolnicy (tj. dużej kadzi, przyp. autorka), konewki, odrębne od kuchni, wanienki na małe prania pod liczbą oddane i zapisane, równie jak żelazka do prasowania, magiel, karbownica (kto karbować lubi) szafa z półkami otwartemi do składania bielizny, jak się prasuje, sznury włosianne (nie równie trwalsze jak konopne), miska na krochmal”. Najpierw liczono sztuki brudnej odzieży i sortowano ją według gatunków tkanin, z których każda wymagała innych zabiegów. Selingerowa radziła bieliznę moczyć w ługu przez całą noc poprzedzającą pranie, a następnie prać w balii z mydłem każdą sztukę po kolei. Zgodnie z zaleceniami autorki tkaninę należało prać trzykrotnie w wodzie o różnej temperaturze, wreszcie wygotować „w czystej wodzie, by się od niej oddzieliło mydło”, a po wybraniu z kotła wypłukać w wodzie zimnej. Tak wypraną bieliznę krochmalono („krochmal w domu robiony z pszenicy lub ryżu jest najlepszy, ziemniaczany zaś, jaki przedają po sklepach niegodziwy” ostrzega Nakwaska), suszono, na koniec zaś maglowano i prasowano. W XIX wieku korzystano z żelazek z duszą, które wymagały dużej uwagi, zwłaszcza zaś należało pamiętać, że „rozpalona dusza nie może leżeć w żelazku, jeżeli się niem nie prasuje bez przerwy, albowiem żelazko smali potem bieliznę.” Stąd też włożywszy duszę do żelazka, należało je wcześniej wypróbować. Niemniej kłopotliwe bywały żelazka na węgiel, które mocno kopciły, toteż producenci często wyposażali je w komin, którym uchodziły kłęby dymu. Oprócz nich używano także żelazek akumulacyjnych, rozgrzewanych w specjalnym piecyku, których metalowy uchwyt należało dla bezpieczeństwa trzymać przez szmatkę. Wreszcie istniały żelazka miniaturowej wielkości, przy pomocy których prasowano koronki i falbany. W każdym wypadku przed rozpoczęciem prasowania trzeba było sprawdzić stopień nagrzania przyrządu przykładając do stopy żelazka pośliniony palec. Delikatniejsze tkaniny wymagały odmiennego podejścia – Lucyna Ćwierciakiewiczowa w swojej książeczce „Cokolwiek bądź chcesz wyczyścić” podaje sposoby prania i odświeżania koronek, wełny mieszanej z jedwabiem, pończoch kolorowych, pończoch gumowych, jedwabnych krawatek i wstążek, szali kaszmirowych, rękawiczek (z podziałem na skórkowe, jedwabne i jelonkowe), kapeluszy słomkowych czy kaftanów ze skóry łosiowej. Druga część jej książki jest poświęcona wywabianiu plam (owocowych, atramentowych, woskowych, stearynowych, żywicznych, z zielonych orzechów włoskich, itd.), którą to sztukę winna posiąść każda szanująca się pani domu. W przypadkach plam uporczywych i niemożliwych do usunięcia domowymi sposobami, zabrudzoną sztukę odzieży oddawano w ręce specjalisty – plamiarza.
Ważną umiejętnością było także farbowanie tkanin, które zdążyły spłowieć od słońca lub którym pragnęło się przywrócić świeżość dzięki nowemu kolorowi. W tym celu posługiwano się naturalnymi barwnikami (korą olchy czy brzozy, jagodami szakłaku i kruszyny, liśćmi janowca, zielonymi łupinami włoskich orzechów) lub kupionymi w mieście albo u wędrownych handlarzy zagranicznymi specyfikami, jak choćby trociny uzyskiwane z egzotycznych, południowoamerykańskich drzew, pozwalające uzyskać barwę błękitną, czerwoną lub żółtą.
Podarta czy opatrzona odzież wymagała też interwencji igły i nożyczek. Szycie i przerabianie elementów garderoby wymagało nie lada wprawy: dość wspomnieć, że do lat 40. XIX wieku nie znano w Polsce wynalazku centymetra krawieckiego, wymyślonego, jak podaje Elżbieta Kowecka, w 1810 r. przez jednego z paryskich krawców. Miarę zdejmowano za pomocą sznurka, na którym wiązano supełki, oznaczając w ten sposób poszczególne, zdjęte z figury wymiary. W plątaninie węzełków łatwo było się pogubić, toteż na ogół do krojenia tkaniny używano tzw. patrona – przyrządu złożonego z kawałków tektury, które odrysowywano na materiale. Z braku patrona posiłkowano się starą suknią, którą rozpruwano i odwzorowywano na nowej tkaninie.
Także w połowie XIX wieku zawitała na polskie ziemie maszyna do szycia. Umieszczano ją zawsze poza zasięgiem wzroku, w garderobie, bo też z początku nie darzono jej przychylnością. Szycie na maszynie uchodziło w owym czasie za pracę ciężką i niezdrową, która w opinii ówczesnych lekarzy, cytowanych przez Elżbietę Kowecką, „wstrząsa systemem nerwowym i źle oddziaływa na cały organizm szyjącej”. Z tego powodu zamożna, XIX-wieczna pani domu nigdy nie kalała swych rąk tak niewybredną robotą, najmując doń kilka razy do roku na parę tygodni szwaczkę, której zadaniem było szycie bielizny osobistej i pościelowej oraz przerabianie odzieży.
W dworach nie tylko szyto, ale także szydełkowano, robiono na drutach, haftowano i wiązano na klockach koronki. Robótki, mile widziane o każdej porze dnia w rękach robotnej pani domu czy jej córki (ba, w XIX stuleciu nieraz składało się wizytę przychodząc w gości z własną robótką), stanowiły ważki element kobiecego wykształcenia i były świadectwem niewieścich cnót gospodarności, pracowitości oraz – co nie mniej ważne – cierpliwości, którą wyrabiano w dziewczynkach od lat najmłodszych, dając im do rozsupłania splątane zwoje nici czy polecając wydziergać na drutach pończochę. Efekty tej nieustannej dłubaniny widoczne są od XIX w. aż po lata międzywojenne na niemal każdym kroku: dom wypełniają ręcznie robione dywany, dywaniki, poduszki, poduszeczki i serwetki, a domowników obdziela się wydzierganymi w wolnym czasie szalikami, czepeczkami, kołnierzykami, czapkami bądź rękawiczkami. Zesłanym mężom i synom tęskniące kobiety posyłają wstążeczki do medalioników, szkaplerzyki, jedwabne szelki i skarpety, a na potrzeby parafialnego kościoła haftują pracowicie ornaty, kapy i antepedia. Obok robótek dekoracyjnych, z którymi można było pokazać się w towarzystwie, ziemianki trudniły się bardziej prozaicznymi pracami: obszywaniem, cerowaniem i przerabianiem starej odzieży – na użytek własny, służby lub potrzebujących. Z tymi pracami jednak się nie afiszowano, uchodziły bowiem za mało eleganckie.
Bibliografia:
Ćwierciakiewiczowa, L. (1887) Cokolwiek bądź chcesz wyczyścić czyli Porządki domowe / przez Lucynę C., autorkę Kursu gospodarstwa dla panien, Jedynych praktycznych przepisów, 365 obiadów i t.d. Warszawa: Skład główny w księgarni Gebethnera i Wolffa
Kowecka, E. (2008) W salonie i w kuchni. Opowieść o kulturze materialnej pałaców i dworów polskich w XIX w. Poznań: Zysk i S-ka
de Latour, R. (1986/87) Próba odtworzenia XIX-wiecznego wnętrza dworu polskiego. W: Rocznik Muzeum Narodowego w Kielcach 15, ss. 181-229
Krzemińska, M. (2000) Roboty i robótki w łukińskim dworze. W: Dwór Polski. Zjawisko historyczne i kulturowe. Materiały V Seminarium. Warszawa: Stowarzyszenie Historyków Sztuki, ss. 91-98
Łozińska, M. (2010) W ziemiańskim dworze. Codzienność, obyczaj, święta, zabawy. Warszawa: PWN
Markowski, M.B. (1993) Obywatele ziemscy w województwie kieleckim 1918-1939. Kielce: Kieleckie Towarzystwo Naukowe
Nakwaska, K. (1843) Dwór wiejski. Dzieło poświęcone gospodyniom polskim, przydatne i osobom w mieście mieszkającym. Przerobione z francuzkiego pani Aglaë Adanson z wielu dodatkami i zupełnem zastosowaniem do naszych obyczajów i potrzeb, przez Karolinę z Potockich Nakwaską, w 3 Tomach. Poznań: Księgarnia Nowa
Selingerowa, J. (1882) Obowiązki kobiety każdego stanu w zakresie gospodarstwa domowego. Lwów: nakładem księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Wszystkie prawa zastrzeżone
adres: Lasochów 39 | kontakt mailowy: